Kpt. jachtowy Kaczorowski: warto stworzyć zespół, by walczyć z najlepszymi
Kpt. jachtowy Kaczorowski: warto stworzyć zespół, by walczyć z najlepszymi.
Kapitan jachtowy Jarosław Kaczorowski uważa, że w Polsce jest obecnie ogromna szansa na stworzenie takiego zespołu żeglarzy, który byłby w stanie rywalizować z najlepszymi na świecie w najbardziej prestiżowych zawodach.
Zdaniem wielokrotnego uczestnika oceanicznych imprez, polskie żeglarstwo regatowe, mimo pojedynczych sukcesów, w dalszym ciągu nie jest na świecie szczególnie rozpoznawalne. Aby to zmienić, potrzebny jest dobry projekt z bardzo nowoczesnym jachtem morskim.
„Taki projekt powinien trwać przynajmniej cztery lata. Tyle mniej więcej potrzeba, aby zdobyć umiejętności i doświadczenie niezbędne do wygrywania wielkich regat. Do tego muszą być dobrzy sportowcy” – powiedział PAP urodzony i mieszkający w Gdyni 51-letni Kaczorowski.
Jak wyliczył, mamy w Polsce sporą grupę 20-30-letnich żeglarzy, którzy z powodzeniem ścigali się w klasach olimpijskich i wiedzą, jak wygrywać regaty. Mamy też kilkunastu zawodników, którzy świetnie dawali sobie radę na dużych jachtach w Pucharze Ameryki, The Race, Velux 5 Oceans i Transat.
„Trzeba połączyć te dwa skarby i stworzyć zespół, który mógłby rywalizować z najlepszymi na świecie. Aby taka drużyna miała zaplecze i dopływ +świeżej krwi+, dobrze byłoby przygotować ligę kilku identycznych łódek morskich, 3-5-osobowych, i ścigać się na morzu co weekend, bez względu na pogodę. Właśnie tak robią np. Francuzi. Wtedy za kilka lat możemy mieć szansę na naprawdę dobre wyniki w regatach morskich. Tutaj droga na skróty sukcesów nie przyniesie” – podkreślił.
Zdaniem Kaczorowskiego, wygrywanie najpierw na małych akwenach, potem na morzu dobrze wpisuje się w wizerunek Polski jako kraju – symbolu wolności, a wolność można poczuć najlepiej właśnie na morzu.
„Mamy wszelkie szanse, aby – pod warunkiem odpowiedniego wsparcia – polskie projekty żeglarskie, polscy żeglarze sportowi i polskie konstrukcje wyczynowe dołączyły do najlepszych na świecie i stały się naszą pozytywną wizytówką narodową” – zaznaczył doświadczony kapitan jachtowy.
Zwrócił też uwagę, że umiejętności związane z tą dyscypliną, szczególnie morską, mają charakter uniwersalny. Wyniki najlepszych tak samo wysoko cenione są przez wiele milionów ludzi, zarówno w Europie, jak w obu Amerykach, Australii, a ostatnio też i w Azji.
Kaczorowski – jedyny Polak, który dwukrotnie uczestniczył w regatach Sydney-Hobart, uważanych za jedne z najtrudniejszych i najbardziej prestiżowych wyścigów morskich – wspomniał, jak w 2001 roku została przyjęta w stolicy Tasmanii załoga „Łódki Bols”.
„Na mecie byliśmy dziesiątą jednostką w ogóle w stawce 75 i pierwszą w swej klasie. Przed nami dopłynęły tylko trzy wielkie, nowoczesne jachty oraz sześć łódek Volvo z balastami wodnymi, co wtedy było absolutnym novum. To zupełnie inny wymiar żeglarstwa. Trasę z Sydney pokonaliśmy w trzy doby i cztery minuty. W Hobart naprawdę przyjęto nas z szacunkiem. Nasi konkurenci przychodzili z gratulacjami i wszyscy starali się nas gościć. Wystarczyło mieć koszulkę +Łódki Bols+. I mnie to właściwie satysfakcjonowało. To była moja i naszej załogi nagroda” – przyznał.
Gdynianin, wówczas trymer grota (odpowiedzialny za pracę głównego żagla), ocenił, że wszyscy członkowie teamu byli bardzo dobrze przygotowani do tych regat, znali jacht, a w załodze byli ludzie, którzy wcześniej przepłynęli wiele setek mil w wyścigach.
Odpowiednie doświadczenie, treningi oraz doskonała znajomość sprzętu – to wszystko jest w tym sporcie ogromnie ważne.
„Wyników nie osiąga się po kilku tygodniach prób. To długotrwały proces. W trakcie samych regat w 2001 roku najpierw popłynęliśmy odważnie na wschód od rywali, sporo ryzykując. W sztormowym przeciwnym wietrze duża część naszej załogi miała ciężką chorobę morską, a ci co zostali +przy życiu+ zmuszeni byli do pracy przez trzy doby z minimalnym czasem na sen lub odpoczynek. Ale nikt się nie oszczędzał” – podkreślił.
Po przeliczeniu IRC, czyli po zrównaniu szans wszystkich jachtów małych i dużych o różnych konstrukcjach, 10. pozycja polskiej jednostki w czasie bezwzględnym okazała się drugim miejscem w całym wyścigu. Dziś, oprócz umiejętności zespołów, decyduje także sprzęt, bardziej nowoczesny, coraz lepszy i droższy, idący w miliony dolarów. Mówi się powszechnie o „kosmicznych kwotach”.
„To prawda. Sukces chociażby w Sydney-Hobart to bardzo drogie trofeum. Im większy jacht, tym szybciej płynie, więc trzeba wystartować na jak największym, jaki dopuszczają przepisy regat. A to 100 stóp, czyli nieco ponad 30 metrów” – tłumaczył Kaczorowski.
Przyznał, że zbudowanie takiego olbrzyma z najnowocześniejszych materiałów to kilka milionów dolarów. Do obsługi potrzebni są świetni żeglarze, którym trzeba dobrze zapłacić. Do tego dochodzi wymiana szybko zużywających się żagli i lin, koszty logistyczne, wreszcie treningi trwające długie miesiące. To kolejne kilka, a nawet kilkanaście milionów dolarów rocznie.
W Sydney-Hobart – dzięki przyjętym przelicznikom – szansę na główną nagrodę regat uzyskują jachty o wiele mniejsze, np. kilkunastometrowe. W ich przypadku budżety są kilkakrotnie mniejsze, chociaż same przygotowania też są długotrwałe. W takich rozgrywkach, na jednym z najtrudniejszych akwenów globu, nie ma taryfy ulgowej. Na dystansie około 1200 km wszystko może się zdarzyć i trzeba być gotowym, aby szybko zareagować.
„Przede wszystkim są to zawody zespołowe. Każdy musi dać sto procent swoich możliwości non-stop – od startu do mety. Skipper i kluczowe osoby w teamie muszą dobrze odrobić +pracę domową+ na temat akwenu. Wygrywa ten, kto ma najlepszy sprzęt, doświadczoną, zgraną i żądną zwycięstwa załogę oraz ma nieco żeglarskiego szczęścia. W tej kolejności ważności” – zauważył Kaczorowski, także sędzia klasy międzynarodowej.
Czy osiągane wyniki w takich regatach są obiektywne? Gdynianin uważa, że przeliczniki są konieczne, aby móc porównać osiągnięcia jachtów długich i krótkich, małych i dużych, itp. Inaczej wciąż wygrywałyby tylko giganty i ekipy dysponujące największymi budżetami, chociaż prawda jest taka, że medialna uwaga zawsze ukierunkowana jest na tego, co pierwszy mija metę.
„Można odnieść się np. do oceniania skoków narciarskich, gdzie o ostatecznym wyniku zawodnika decyduje nie tylko odległość, ale noty za styl i uwarunkowania pogodowe” – dodał dwukrotny mistrz świata w klasie Micro (1987 i 1988).
Po „Łódce Bols” trzeba było czekać 13 lat na kolejny udział jachtu pod biało-czerwoną banderą w prestiżowym klasyku z Sydney do Hobart. W 2014 roku były to „Selma Expeditions” z kpt. Piotrem Kuźniarem i sternikiem Kaczorowskim oraz „Katharsis II” z kpt. Mariuszem Koprem.
W ostatnich regatach specjalnie wyczarterowanym „Weddellem” dowodził Przemysław Tarnacki, zajmując 35. miejsce w czasie rzeczywistym 2 doby 23 godziny 54 minuty, a w przeliczeniowym dla wszystkich jachtów – 76. na 77 sklasyfikowanych łódek.
Fot. www.transat650.pl
Źródło: http://www.gospodarkamorska.pl/